30.9.15

Ulubieńcy - wrzesień 2015

Wrześniowi ulubieńcy to głównie nowości, które jakiś czas temu zasiliły moje kosmetyczne zbiory, ale nie tylko bo znalazły się tutaj również kosmetyki, które w poście z ulubieńcami już się kiedyś pojawiły, ale są tak genialne, że zdecydowanie ponownie zasłużyły sobie na to miano. No dobra, żeby nie przedłużać zaczynamy bo jest tego całkiem sporo ;)


INSIGHT, Loos Control - rewelacyjny, w pełni naturalny skład, ładny zapach, duża pojemność, przyjemna cena, a do tego niezwykła łagodność i rewelacyjne działanie. Tak w skrócie mogę opisać szampon Loos Control, który okazał się zdecydowanym hitem i póki co wyparł inne stosowane przeze mnie kosmetyki tego typu. Nie podrażnia skalpu, a wręcz łagodzi, idealnie oczyszcza, a także odżywia włosy, które to po jego zastosowaniu są lekkie, puszyste, odbite od nasady, błyszczące oraz wygładzone, a wszystko to bez niepotrzebnego obciążenia. Szampon świetnie też przedłuża świeżość oraz wzmacnia. Na pewno poświęcę mu osobny wpis ponieważ jest tego wart. Dodam jeszcze tylko, że to jeden z nielicznych szamponów naturalnych, który się u mnie naprawdę dobrze sprawdza. 

INSIGHT, Colored Hair - i kolejny produkt marki Insigth, który okazał się hitem, a mowa tu o masce przeznaczonej głównie do włosów farbowanych. Tutaj, tak jak w szamponie, skład również jest w 100% naturalny i po brzegi wypakowany substancjami odżywczymi, a znajdziemy w nim m.in.: organiczne ekstrakty z henny, masło z mango oraz oleje z nasion winogron i makadamia. Ta mieszanka sprawia, że maska działa na włosy niezwykle odżywczo, ochronnie, a także zapobiega wypłukiwaniu koloru. Moje włosy ostatnio były mocno maltretowane, przeszły kilka kąpieli rozjaśniających, następnie dla wyrównania koloru musiałam pokryć je farbą i muszę przyznać, że dzięki tej masce zniszczenia są niewielkie. Włosy wyglądają zdrowo, są gładkie, miękkie, nawilżone i idealnie odżywione. Kosmetyk ich nie obciąża ani nie przyspiesza przetłuszczania. Zapach też na plus. Ja jestem na TAK i serdecznie ją Wam polecam.


Alpha H, Balancing Cleanserwith Aloe Vera - tyle dobrego naczytałam się o tym mleczku oczyszczającym, że musiałam je w końcu wypróbować i nie zawiodłam się. Jest to najdelikatniejszy produkt do oczyszczania skóry z jakim się spotkałam, a przy tym bardzo skuteczny. Ma niezwykle kremową i przyjemną konsystencję, idealnie usuwa ze skóry zanieczyszczenia, resztki makijażu, kremu czy też sebum jednocześnie nie naruszając warstwy hydrolipidowej naskórka. Po jego użyciu kóra jest czysta, odświeżona, ale nie tylko. Śmiało mogę napisać, że jest też miękka, gładka i nawilżona, a także ukojona. Ja lubię stosować to mleczko szczególnie rano, ale wieczorem też często po nie sięgam. Przy regularnym stosowaniu zauważyłam, że skóra nie przesusza się, jest nawilżona, a strefa T uspokoiła się i produkuje znacznie mniej sebum. Balancing Cleanser przeznaczony jest dla wszystkich typów skóry, szczególnie wrażliwej oraz suchej, ale jak widzicie na mojej mieszanej też sprawdza się świetnie. Uwielbiam!

Chanel, Perfection Lumiere Velvet - podkład ten znalazł się już jakiś czas temu w ulubieńcach, ale we wrześniu sięgałam po niego tak często, że zdecydowanie musiałam go tutaj pokazać. Jest idealny! Kiedyś nakładałam go pędzlem czy też Beauty Blenderem, jednak zauważyłam, że najpiękniej wygląda, a zarazem najdłużej utrzymuje się zaaplikowany po prostu palcami. Jego lekka konsystencja świetnie się rozprowadza, a także pięknie stapia ze skórą, dzięki czemu podkład jest niemalże niewidoczny, a przy tym cera wygląda zdrowo, ma wyrównany koloryt, jest wygładzona i niby matowa, ale jednak delikatnie rozświetlona. Dla mnie to taki mały cudotwórca. Jeśli lubicie lekkie konsystencje i średnie krycie koniecznie się mu przyjrzyjcie lub też poproście o próbki w perfumerii, to nic nie kosztuje, a może znajdziecie ulubieńca ;)


The Body Shop, Shea Shower Gel - można by pomyśleć , że to zwykły żel, ale dla mnie jest niezwykły! Głównie ze względu na zapach, no cóż nie potrafię go opisać, ale ma coś w sobie, że uzależnia, przyciąga i sprawia, że mam ochotę się nim otulać. Zresztą sam żel też jest w porządku, ma przyjemną, kremową konsystencję, w duecie z myjką rewelacyjnie się pieni, dobrze oczyszcza i nie wysusza skóry. Jest też bardzo wydajny i często można kupić go w promocji. Ja nie wyobrażam sobie bez niego jesienno-zimowego okresu. Mam też masło z tej serii, ale grzecznie czeka w zapasach. Co więcej, mam też ochotę na mgiełkę o tym zapachu, jest boski i już! Jeśli nie go znacie koniecznie sprawdźcie podczas wizyty w TBS! ;)

Dermalogica, Gentle Cream Exfoliant - jeszcze nie tak dawno peelingi enzymatyczne w ogóle mnie nie kręciły i sięgałam tylko po te mechaniczne, a tu proszę bardzo, nie dość, że je stosuję, to jeszcze bardzo  polubiłam, a ten od Dermalogica kupił mnie na tyle, że w ulubieńcach pojawia się już drugi raz. Co tu dużo mówić, ma moc! Pozostawiony na 15-20 minut skutecznie rozprawia się z martwym naskórkiem, cudnie wygładza, rozjaśnia, a także przyspiesza gojenie wyprysków. Ale to nie wszystko bo stosowany regularnie, przynajmniej 1-2 razy w tygodniu, pomaga wyrównać koloryt, pozbyć się przebarwień, a przynajmniej tych potrądzikowych oraz pobudza skórę do samoregeneracji co sprawia, że jest ona elastyczna i jędrna. Niestety nie jest łagodny, jak nazwa na to wskazuje, dlatego osobom z cerą wrażliwą go odradzam, a pozostałym jak najbardziej polecam. Nie zawiedziecie się.



Diptyque, Philosykos edt - wszystko zaczęło się od małej niewinnej próbki, a skończyło jak widać. Philosykos to zapach, który porwał i zarazem rozkochał mnie w sobie niemalże natychmiast. Jest prosty, a zarazem intrygujący. Pachnie figowcem, jego liśćmi, korzeniami, owocami, ale nie tylko bo w tle wyczuć można też delikatną, słodką nutę mleczka kokosowego oraz ciepło białego cedru jednak nie tak od razu. W pierwszej chwili jest intensywnie i zielono, dopiero po kilku minutach zapach układa się na skórze i łagodnieje. Jesień to chyba najlepszy okres żeby go nosić, a przynajmniej dla mnie. Lubię jak mnie otula i rozgrzewa. Trwałość ma przeciętną. Na skórze utrzymuje się 4-5 godzin, ale na ubraniach jest już lepiej. Tutaj jest wyczuwalny aż do czasu prania. Gdybyście miały ochotę sprawdzić go na sobie to podpowiadam, że w sklepie Galilu.pl można zamówić próbkę ;)

Ok, to już wszyscy moi ulubieńcy. Teraz Wasza kolej! Koniecznie napiszcie co Was zachwyciło we wrześniu? 

Do następnego, Marlena ;)

27.9.15

Mój HIT: Clochee - Odżywczy Peeling Cukrowy/Mango

Czy trafiłyście kiedyś na kosmetyk, który zachwycił Was od pierwszego użycia? U mnie tak było z Odżywczym Peelingiem Cukrowym marki Clochee. Pierwsze użycie i boom! Wielki zachwyt, a nawet miłość! Która cały czas trwa bo nie ma co ukrywać, ale peeling jest genialny.


Jego skład oparty został na maśle shea, które działa na skórę łagodząco, antybakteryjnie, regeneruje, uelastycznia, a także natłuszcza, a przy tym jest niezwykle delikatnie, nie podrażnia ani nie powoduje alergii. Ponadto jest doskonałym źródłem witamin takich jak A, E oraz F. Za środek ścierny robią tu natomiast głównie pestki malin. Perfekcyjnie złuszczają zrogowaciały naskórek, oczyszczają i odświeżają skórę oraz stymulują jej samoregenerację. Po użyciu peelingu skóra jest nie tylko dokładnie oczyszczona i gładka, ale też niezwykle miękka, bardziej napięta, elastyczna, a także niesamowicie odżywiona i nawilżona. Ma też zdrowy koloryt oraz pięknie pachnie. Peeling pozostawia na niej delikatną warstwę ochronną, ale w żadnym razie nie jest ona tłusta czy lepka. Użycie balsamu/masła/olejku jest tutaj już naprawdę zbędne, a uczucie nawilżenia utrzymuje się do  wieczora następnego dnia. Ja jestem pod ogromnym wrażeniem ponieważ wcześniej nie spotkałam się z peelingiem, który nie dość, że naprawdę rewelacyjnie złuszcza to jeszcze tak fenomenalnie odżywia i pielęgnuje skórę. Nie mylcie z oblepianiem bo o tym nie ma mowy!



Konsystencja kosmetyku jest gęsta. Podczas aplikacji nic nie ucieka, peeling świetnie rozprowadza się po skórze, a drobiny w nim zawarte naprawdę mocno i porządnie masują, niezależnie czy zastosujemy go na mokre czy też suche ciało, dlatego jeśli nie lubicie mocnych zdzieraków lub macie bardzo wrażliwą skórę lepiej go omijajcie. Zapach też jest na plus. Ja spośród trzech wersji zapachowych wybrałam tę o zapachu mango i peeling może nie oddaje aromatu tego owocu, ale  pachnie bardzo przyjemnie i delikatnie. Zdecydowanie umila stosowanie, relaksuje i otula. Na uwagę zasługuje też fakt, że kosmetyk jest w 100% naturalny, a jego opakowanie zostało wykonane z ekologicznego plastiku z domieszką d2w, który podlega degradacji tlenem. W opakowaniu mieści się 250 ml kosmetyku, który jest bardzo wydajny i spokojnie wystarczy na kilka, jak nie kilkanaście porządnych masaży złuszczających :) Jego cena wynosi natomiast 59 zł. Jak za ten bajeczny skład, przyjazne dla środowiska opakowanie i genialne działanie uważam, że to naprawdę niedużo.


A gdyby ktoś nie wiedział, wspomnę jeszcze tylko, że Clochee to nasza rodzima marka pochodząca ze Szczecina założona przed dwie koleżanki: Darię oraz Justynę. Dziewczyny markę założyły całkiem niedawno bo w grudniu 2013 roku, ale odnosi ona już wiele sukcesów i wcale mnie to nie dziwi. Biję się w głowę tylko, że nie skusiłam się na ich kosmetyki już dawno temu, no ale swoją przygodę w końcu rozpoczęłam i mam ochotę na więcej.



Znacie? Lubicie? A może macie ochotę poznać? Jaki jest Wasz ulubiony peeling do ciała? Dajcie koniecznie znać :)

20.9.15

Mój HIT: Origins - Drink Up Intensive Overnight Mask

Każda cera, niezależnie od tego czy jest sucha, normalna, mieszana czy też tłusta, wymaga nawilżenia (nie mylić z natłuszczeniem). Kremy nawilżające to jednak nie wszystko i od czasu do czasu warto podarować skórze większą dawkę nawilżenia, szczególnie po użyciu masek oczyszczających czy też peelingów. I tutaj z pomocą przychodzą m.in. maseczki nawilżające. Ja nie zawsze byłam do nich przekonana. Obawiałam się, że kosmetyki tego typu to dla mieszanej, kapryśnej cery za wiele, że tylko ją obciążą, zapchają czy też zanieczyszczą, a okazało się, że moja cera maski nawilżające uwielbia, a szczególnie upodobała sobie tę marki Origins. I choć jest ona przeznaczona dla cer suchych, a nie mieszanych to u mnie spisuje się genialnie. Ale od początku.





Drink Up Intensive Overnight Mask to maska, jak już wspomniałam wyżej, nawilżająca, przeznaczona głównej do skóry suchej, wrażliwej. Jej zadaniem jest ugaszenie pragnienia skóry, przywrócenie odpowiedniego poziomu nawilżenia, poprawa jędrności, a także zapobieganie odwodnieniu oraz przedwczesnemu starzeniu się. No cóż, ja mogę tylko przytaknąć i napisać, że maska idealnie wywiązuje się z obietnic producenta, a jej działanie można odczuć już po pierwszym użyciu. W mgnieniu oka rozprawia się z przesuszeniem, odwodnieniem czy też podrażnieniami.  Świetne koi, zmiękcza i wygładza, a także odżywia przesuszoną skórę. Przy regularnym stosowaniu natomiast przywraca jej odpowiedni poziom nawilżenia, zdecydowanie poprawia jędrność oraz elastyczność co można zauważyć nie tylko w lustrze, ale odczuć też pod palcami. Skóra jest napięta, płytkie zmarszczki są wygładzone, a suche skórki zlikwidowane. Świetne działanie maski to zasługa głównie roślinnej gliceryny, kwasu hialuronowego oraz dwóch olei: z awokado oraz z pestek moreli, które to działają niezwykle odżywczo, kojąco, wygładzająco oraz przeciwzmarszczkowo, poza tym dostarczają skórze niezbędne witaminy jak A, D, D, E, H, K, PP oraz składniki mineralne. Formuła Drink Up Intensive Overnight Mask wolna jest od zbędnych substancji jak: parabeny, siarczany i ftalany.

Konsystencja jest tu gęsta, niezwykle bogata i treściwa, mimo tego maska wchłania się naprawdę dobrze, nawet gdy nałożymy ją grubszą warstwą. Fakt, zostawia na skórze wyczuwalny film, ale ewentualny nadmiar można zebrać chusteczką. Producent zaleca zostawiać ją na całą noc i tak też robię. Kosmetyk jest niezwykle delikatny, nie podrażnia ani nie uczula. Nie ma tu też mowy o zapychaniu. Zapach ma przyjemny, owocowy, zdecydowanie uprzyjemnia stosowanie, ale nie utrzymuje się długo. Wydajność również jest na plus, tym bardziej, że maski nie trzeba aplikować  dużo. Mi przy stosowaniu ok. 1-2 razy w tygodniu spokojnie wystarcza na kilka dobrych miesięcy.  Po otwarciu ważna jest przez 24 miesiące, w opakowaniu znajduje się 100 ml, za które zapłacić musimy ok. 115 zł (tyle kosztuje w Norwegii, nie wiem jak to wygląda w polskim salonie Origins). Biorąc pod uwagę działanie i wydajność uważam, że to niewiele, a inwestycja naprawdę się opłaca. Tym bardziej, że maska jest uniwersalna i z powodzeniem możemy stosować ją także pod oczy, w żadnym wypadku nie podrażnia tej wrażliwej okolicy, a także na suche partie ciała jak kolana, łokcie itd. Jeśli się nad nią zastanawiacie to powiem/napiszę Wam jedno: nie zastanawiajcie się, tylko kupujcie! Nie pożałujecie. Dla mnie to zdecydowanie najlepsza maska nawilżająca. Osobiście kupuję ją regularnie, a to już moje 3 opakowanie. Uwielbiam i już! ;)

Stosujecie maski nawilżające? Jakie są Wasze ulubione? Znacie tę od Origins, a może macie ochotę ją wypróbować? 

13.9.15

MUST HAVE: Pure-Castile Soap - Dr. Bronner's

Dzisiaj krótko o mydłach i to nie byle jakich bo Pure-Castile Liquid Soaps - Dr. Bronner's to zdecydowanie najlepsze mydła w płynie ever! 



Ja swoja przygodę z nimi zaczęłam od jednej małej buteleczki, która jest już dawno zużyta, a skończyło się tak jak widać i wciąż mam ochotę na więcej. Mydła te są w pełni organiczne, a także wielofunkcyjne. Można je stosować na 18 różnych sposobów czyli niemalże do wszystkiego, m.in. do mycia ciała, twarzy, włosów oraz do prania, sprzątania, mycia naczyń, kąpania zwierząt czy czyszczenia pędzli do makijażu, a to tylko kilka przykładów. Skład Pure-Castile Soaps oparty został m.in. na oliwie z oliwek oraz olejach: kokosowym, jojoba oraz konopnym dzięki czemu mydła są niesamowicie łagodne, a przy tym skuteczne. 




Osobiście stosuję je głównie do mycia ciała i sprawdzają się wyśmienicie. Rewelacyjnie się pienią, delikatnie, ale dokładnie oczyszczają skórę, nie wysuszają jej, a nawet trochę nawilżają. Odkąd ich używam nie walczę już z przesuszeniem, a skóra po kąpieli jest gładka, miękka i nie woła o natychmiastowe nałożenie balsamu, masła czy olejku. Używam ich też do sprzątania i tutaj również nie mam nic do zarzucenia, świetnie usuwają brud oraz wszelkiego rodzaju osady, nawet z kabiny prysznicowej, a przy tym pozostawiają przyjemny zapach w całym domu. Do czyszczenia pędzli również są idealne i bez najmniejszego problemu rozprawiają się z każdym kosmetykiem kolorowym sprawiając, że pędzle są czyste, miękkie i gotowe do użycia.

Obecnie kastylijskie mydło dostępne jest w 9 wersjach z czego ja posiadam cztery: o zapachu zielonej herbaty - ma przyjemny, nieco słodki aromat, drzewa herbacianego - pachnie dokładnie tak jak olejki z tego drzewa, ziołowo i nieco "ziemiście"(?), ponadto wersja ta działa antybakteryjne, lawendy - zdecydowanie mój faworyt! pachnie bardzo naturalnie i pięknie, a przy tym relaksuje i uspokaja, a także róży - no cóż, ja róży tutaj nie wyczuwam, a jeśli to róża to nie tego się spodziewałam. Pozostałe warianty to migdał, mięta, eukaliptus oraz cytrusy. Jest też wersja bezzapachowa, polecana szczególnie dla dzieci i alergików.



To o czym muszę jeszcze wspomnieć to konsystencja, w tym przypadku jest rzadka, ale dzięki niedużemu otworowi bez problemu możemy dozować odpowiednią ilość mydła, a tego np. do umycia ciała potrzeba naprawdę niewiele, szczególnie jeśli używam go w duecie z myjką, przez co wydajność jest tu ogromna. Na uwagę zasługuje również fakt, że mydła te nie są testowane na zwierzętach, są odpowiednie dla wegetarian i wegan, posiadają certyfikat sprawiedliwego handlu, natomiast w ich składzie nie znajdziemy substancji syntetycznych, środków zagęszczających ani konserwantów. Po otwarciu ważne są przez 24 miesiące, a do wyboru mamy kilka pojemności m.in. 60, 236 i 472 ml. Ceny w zależności od pojemności wahają się od ok. 13 zł za 60 ml do ok. 43 zł za 472 ml.



Dla mnie mnie te kastylijskie mydła zdecydowane must have. Koniecznie je wypróbujcie! ;)

Znacie? Lubicie czy macie odmienne zdanie? A może macie ochotę je wypróbować?

7.9.15

Ulubieńcy - sierpień 2015

Ostatnio mało mnie na blogu, a wszystko przez poszukiwania... Poszukiwania obrazów, plakatów, dywanów, poduszek, wazonów itd. I tak jak na początku nic mi się nie podobało, tak po kilku dniach buszowania po internecie znalazłam mnóstwo fantastycznych rzeczy, wiele ciekawych sklepów i teraz wybór jest jeszcze trudniejszy. A żeby tego było mało to w poszukiwaniu inspiracji założyłam konto na Pinterest i już totalnie wpadłam jak śliwka w kompot. Postanowiłam jednak na chwilę się od tego oderwać i wrócić do Was. Na początek zaległy post z ulubieńcami. Wszystkie kosmetyki, które w sierpniu skradły moje serce to kosmetyki w 100% naturalne i produkowane w Polsce, wśród ulubieńców znalazła się też szczoteczka, zresztą zobaczcie same. Zapraszam :)



Clochee, Odżywczy Peeling Cukrowy, Mango - zdecydowanie NAJ NAJ NAJ peeling z jakim miałam do czynienia, a tych peelingów przewinęło się u mnie mnóstwo. Zresztą kilkoma zachwycałam się na blogu, oczywiście tymi fajnymi, ale ten przebił wszystkie! Dostałam go od mamy z okazji urodzin i pokochałam od pierwszego użycia. Niesamowicie gęsty, po brzegi wypakowany substancjami odżywczymi idealnie odżywia, pielęgnuje, a zawarte w nim pestki malin oraz cukier naprawdę mocno oraz porządnie złuszczają martwy naskórek, i to niezależnie czy użyjemy go na mokro czy na sucho. Po takim zabiegu skóra nabiera zdrowego kolorytu, jest niesamowicie gładka, przyjemnie napięta, a także rewelacyjnie nawilżona, ale w żadnym razie nie oblepiona. Użycie masła czy balsamu jest w tym przypadku więcej niż zbędne. Uwielbiam i bardzo mocno polecam, nie zawiedziecie się :)




Fridge by yDe, 1.0 Silky Mist -  miał pojawić się w ulubieńcach już w zeszłym miesiącu, ale wstrzymałam się ponieważ chciałam zobaczyć jak sprawdzi się przy dłuższym stosowaniu i czy będę nim cały czas tak samo zachwycona. Jeśli czytacie mnie na bieżąco to wiecie już, że jestem. Pisałam o nim tutaj >klik< i zachwytom nie było końca. To zdecydowanie najlepszy krem nawilżający, a przy tym niesamowicie lekki. Wchłania się w mgnieniu oka, otula skórę delikatną mgiełką i zapewnia nawilżenie na najwyższym poziomie. Przeznaczony jest do codziennej pielęgnacji młodej skóry, zarówno suchej, mieszanej jak i tłustej. Ja stosowałam go (już się skończył :() głównie na noc, ale świetnie sprawdza się też na dzień i stanowi idealną bazę pod makijaż. Ale to jeszcze nie wszystko.  Kolejnymi atutami są tutaj: prze-bajeczny skład bez zawartości alkoholu, konserwantów i substancji syntetycznych, a także niezwykle przyjemny, cytrusowy zapach, który uprzyjemnia stosowanie i dodaje energii.  Koniecznie przyjrzyjcie się mu bliżej!



Phenome, Exfoliating Facial Paste - i kolejny peeling w tym zestawieniu, tym razem jednak do twarzy. Już od dawna miałam ochotę go poznać jednak ciągle coś innego stawało na drodze, a raczej wpadało do koszyka, ale w końcu nadeszła ta chwila, że znalazł się u mnie i od razu zyskał moją sympatię. Ma niezwykle przyjemną konsystencję, przeznaczony jest do każdego rodzaju cery, a jego skład oparty na białej glince sprawia, że spokojnie mógłby robić za kosmetyk 2 w 1 czyli peeling połączony z maseczką. Zawarte w nim drobinki zmielonego kwarcu oraz organiczny puder ryżowy idealnie rozprawiają się z martwym naskórkiem, skutecznie usuwają zanieczyszczenia i odblokowują pory, wyżej wspomniana biała glinka działa na skórę ściągająco i łagodząco, natomiast specjalnie dobrane aktywne kompleksy roślinne oraz organiczne oleje z pierwszego tłoczenia odżywiają ją i regenerują. W efekcie, po zastosowaniu peelingu, skóra jest idealnie oczyszczona, gładka, matowa, jej koloryt jest wyrównany, a pory obkurczone, natomiast o podrażnieniach czy przesuszeniu nie ma  tutaj mowy. Skóra jest miękka i gotowa na przyjęcie kolejnych produktów pielęgnacyjnych. Na uwagę zasługuje również ładny, roślinny zapach oraz niesamowita wydajność. O opakowaniu chyba nie muszę pisać, prawda? Jak dla mnie piękne i zdecydowanie cieszy oko.



Ministerstwo Dobrego Mydła, Odżywczy Mus do Ciała, Len i Konopie - bez kosmetyków MDM nie wyobrażam już sobie pielęgnacji ciała więc gdy tylko w ofercie marki pojawił się ten mus musiałam go kupić i od razu wiedziałam, że będzie z tego HIT. W malutkim, niepozornym  słoiczku kryje się niezwykle gęste, odżywcze i naszpikowane dobroczynnymi substancjami masło, które nie dość, że kapitalnie pielęgnuje to jeszcze jest niesamowicie wydajne. Mimo swojej gęstej formuły, kosmetyk nie sprawia problemów podczas aplikacji, topi się pod wpływem ciepła, dobrze rozprowadza po skórze i, co zaskakujące, naprawdę łatwo wchłania nie pozostawiając tłustej czy lepkiej warstwy. Już chwilę po zastosowaniu można odczuć jego fantastyczne działanie. Skóra odzyskuje prawidłowy poziom nawilżenia, staje się elastyczna, miękka, suche partie są zregenerowane, wygładzone, uczucie swędzenia i napięcia znika, a delikatny, leśno-ziołowy zapach relaksuje i wprawia w dobry nastrój. Jeśli macie suchą, zniszczona lub atopową  skórę to małe cudo rozwiąże Wasze problemy.



Curaprox CS 5460 Ultra Soft - od kilku lat używam szczoteczki elektrycznej, ale moje dziąsła są tak wrażliwe, szczególnie teraz gdy wyżynają mi się cztery ósemki naraz i co jakiś czas dają o sobie znać ;/, że nawet najdelikatniejsza końcówka jest w stanie mi je podrażnić. Dlatego od czasu do czasu porzucam ją na rzecz klasycznej szczoteczki i muszę przyznać, że jeszcze do niedawna to też nie było dobrym rozwiązanie dopóki nie odkryłam Curaprox. Jej sekret tkwi we włosiu, z którego jest wykonana, a mowa tu o Curen, które jest niesamowicie miękkie i nie sztywnieje pod wpływem wilgoci,  i muszę przyznać, że jest to najdelikatniejsza, a zarazem najlepsza klasyczna szczoteczka jaką miałam. Nie drapie dziąseł, nie podrażnia, nie kaleczy, a przy tym naprawdę dokładnie usuwa płytkę bakteryjną i świetnie sprawdza się podczas codziennej pielęgnacji jamy ustnej. Ponadto dzięki wyprofilowanej końcówce dobrze leży w dłoni, a bogata paleta barw sprawia, że możemy mieć szczoteczkę w swoim ulubionym kolorze. U mnie będzie gościła już zawsze i chociaż ze szczoteczki elektrycznej raczej już nigdy nie zrezygnuję to w kryzysowych sytuacjach Curaprox to najlepszy wybór. 

PS. Co za zapach! <3


Pat&Rub, Samooplający Balsam do Ciała - w tym roku lato w północnej Norwegii nie dopisało przez co na opalanie nie było szans, zresztą leżenie plackiem na słońcu to nie moja bajka dlatego w celu dodania skórze koloru sięgam po samoopalacze. Ten od Pat&Rub kupił mnie już po pierwszym użyciu. Jest bajecznie łatwy w aplikacji, nie pozostawia plam, rewelacyjnie pielęgnuje i nawilża, a także, co najważniejsze nadaje skórze przepiękny, naturalny odcień opalenizny. Po pierwszym użyciu bardzo delikatny przez co jest ideałem dla osób bladych, a nawet bardzo bladych. Sama jestem bladziochem więc wiem co piszę ;) Samoopalacz trwa na skórze 2-3 dni po czym się ściera, oczywiście równomiernie. Skład jest tu w 100% naturalny i bezpieczny, a minusy? Charakterystyczny dla tego typu produktów smrodek i to dość intensywny, szczególnie przez kilka pierwszych godzin od aplikacji. Więcej wad nie widzę.

I to już wszyscy moi ulubieńcy, a co w sierpniu skradło Wasze serce? Koniecznie dajcie znać  :)



 
Szablon zrobiony przez CreativeLight.pl